Od Placu Katedralnego odchodzi mała, ślepa ulica. Był tam kiedyś kanał wodny, lecz zasypano go, wybrukowany teraz tak samo idzie w górę, wysoko, aż pod pierwsze piętro, kamieniami zalewając okna, by opaść schodami nisko pod piwniczne kraty, rozlać się w drobne wybrzuszenia i w wodospady pod parapetami, tylko pelargonie kwiatami ulicę odpychają w drewniany klin sosnowej framugi, w rogu zapadniętej, skrzypi kiedy na niej stąpnąć, wytarta jest od wełnianych bamboszy starej Genowefy. A ta, kiedy zaciąga wstążki fartucha, przeciera miedziany napis Biuro Rzeczy Zagubionych i myśli, że jeśli wszyscy zostawili u niej te nadłamane parasole, nadprute rękawiczki, zawsze otwarte zardzewiałym zamkiem torby, i but nawet tylko jeden, nie do poznania czy lewy, wciąż stoi na czwartej półce, tuż obok filiżanki w róże, jeśli nie potrafią trafić, prowadzeni choć zwykłą tęsknotą, przyzwyczajeniem dłoni, nagłą lekkością uwolnionego spod skórzanego paska ramienia, to i ona, stara Genowefa, powinna dać im spokój, niech kurz wszystko zakryje, a story okienne zabiorą upragnione odbicie. Przez drzwi nie będzie się już wkradać słońce ani śmieci wepchnięte wiatrem, na nic poranna kawa, chleb rozdarty w połowie, po cóż krzyki sąsiadek zbierane ukradkiem i widok szczególny wieczorem, na nic to wszystko, Wiesi, z trzeciego piętra, kamienicy po prawej.

Był dzień, że Wiesia dostała zdjęcie od sąsiada z naprzeciwka, kartonik z jednej strony biały, z drugiej każda z plam w samą Wiesię się składała, piękną jak nigdy dotąd i wziął się z tego obrazu płacz wielki i sprzątanie domu całego, by może w ten sposób myśli uporządkować, naftalina wytrzepana z szafy, rozbielone do przezroczystości prześcieradła, kapy z foteli pocerowane na grzybku na nic się zdały, w końcu Wiesia poczuła się tak, jakby połknęła pszczołę.

Przerzuciła nad ulicą sznurek, , zwinięty na , podobnie do warkocza, lecz nie znalazła pióra z czerwoną nasadką. Drżały dłonie, kiedy zanurzała je w papierach męża, przemieliła szorstkie strony, rozsunęła na bok, trafiła na spękany kolor. Pierwsza litera wysunęła się ze stalówki lekko i rozlała się w zdanie: taka szczęśliwa, jakbym połknęła pszczołę. Wysuszyła bibułą, by drewnianą klamerką przypiąć do sznurka słowa i posłać odpowiedź, ponad głowami, na drugą stronę ulicy.

Na następnym zdjęciu Wiesia stoi przy oknie i czesze włosy. Drewniany grzebień zatrzymany jest w pół drogi, ona lekko pochylona nad odbiciem w otwartym oknie, w powiewie ciepła, między włosami, w oczach, w twarzy zniekształconej szybą. Długo szukała pióra, mozolnie składała litery, zdały się teraz wydłużone, pięły się do góry zamiast opadać, nie łączyły się w słowa, dopóki nie znalazły właściwych: taka, jakbym była firanką.

Szumiała mu nad oknem spętlonym nad klamerką sznurkiem, dłoń z naprzeciwka zwolniła sprężynę, uwolnione drewienka obróciły się wkoło, może powietrze chciały w siebie złapać, zatrzymane wzrokiem Genowefy zaciskały się na sobie i pozwalały marzyć o przepisach kucharskich, które pewnie przeniosły nad ulicą, czy też o widokach z innych, dalekich miast, kolorowych jak tylko mogą być sny rojone na parapecie, w oknie na końcu ulicy, tak Genowefa śniła, że jest Wiesią, a na kartonikach są miłosne słowa.

- Powiedz mi gdzie moje pióro?

- Do czego jest ci potrzebne? - zawsze drapał się po bokobrodach.

- Lubię je.

- Jeszcze zgubisz, albo przez przypadek wrzucisz do zupy.

- Chowasz je? - Wiesia zakryła okno bordowymi zasłonami.

Znalazła, wciśnięte w dziurę pomiędzy dwiema boazeryjnymi deskami, ledwo zdążyła zdjąć nasadkę: taka mała, że można wepchnąć mnie w szparę.

Na zdjęciu był jej mąż, w dłoni trzyma kamienną rączkę brzytwy, lustro podwieszone zasłoniło pędzel, nie zdążył wysmarować policzka, otworzył tylko szczękę napinając mięśnie, wysunął zęby, podniósł usta, za chwilę pewnie by spojrzał w dół, prosto w podłogę niby ten robak z kuchni, pomiędzy jedną kratką kafla rozgnieciony a drugą; tak też on bliższy był podłodze i brudom, które ona z niej zbierała, niż tym słonecznym odpryskom, jakie się na lustrze do golenia odkładały. Genowefa rozpłakała się pierwszy raz od dawnych czasów, a Wiesia położyła się i zasnęła. Śniły jej się litery, które pozbawione papieru i tuszu unoszone są w powietrzu samym związaniem: taka, jakbyś mnie kochał .

Ta sama dłoń, która ją budzi, ciągnie później w dół, po schodach i do góry, aż na wysokość pierwszego piętra; by w dół, obok piwnicznych okien, między pelargoniami, zdaje się, że w tramwaju zamknęły się drzwi za nimi.

Kilka kartoników, jeszcze mokrych od deszczu, wsunięto pod drzwi. Zebrała więc Genowefa spływające słowa Wiesi do słoiczka, znalazła szczelną nakrętkę, a zdjęcia skryła w kopercie, trudno było jej zrobić napis: Własność Geni, która połknęła pszczołę.

Następnego dnia zamknęła Biuro Rzeczy Zaginionych, zaciągnęła story i po raz starymi nogami pokonała schody.